CDN: Młot na Młot.

[Fantasy] Inkwizytorzy, Czarownicy i inni mili ludzie...

Moderator:Avalanche

Awatar użytkownika
Krakov
Arystokrata
Posty:2086
Rejestracja:2010-07-27, 21:44
Lokalizacja:Stąd

CDN: Młot na Młot.

Post autor: Krakov » 2012-06-25, 00:15

Aktualna kolejność:
1. Krakov
2. Avdima
3. Gambit
4. TomekVT9
5. Forvald
6. Poulsen
7. Jaqob
8. Rincewind


#1

Wczesnym rankiem Bruno Callini dotarł do celu swojej podróży. Nie pamiętał jak nazywała się ta wieś, z resztą wszystkie te zapadłe dziury w północnej Toskanii zdawały się nazywać jakoś podobnie. To miejsce nie wyróżniało się niczym szczególnym, tak samo jak nie powitano go w żaden wyjątkowy sposób (ściślej: wcale go nie witano). Było jednak coś, co dawało mu absolutną pewność, iż znalazł się tam, gdzie powinien. Na skraju wsi wbito w ziemię długi pal, a wokół niego zgromadzono suche drewno tworząc stos. Tak... Tutaj z pewnością oczekiwano Inkwizytora...

Nic w jego wyglądzie nie zdradzało powagi urzędu, jaki sprawował. Insygnia Świętego Oficjum - krzyż o połamanych ramionach - ukrył pod grubym czarnym płaszczem. Od jakiegoś czasu wolał podróżować w taki sposób. Widok Inkwizytora, z zupełnie niezrozumiałych dla Bruna powodów, zdawał się budzić u większości ludzi same negatywne emocje. A przecież był jedynie Sługą Pańskim, pragnącym nieść pokój i miłosierdzie swym braciom i siostrom. Co ciekawe odnosił wrażenie, że mimo wszystko większość osób i tak zdaje sobie sprawę z kim ma do czynienia. Może była to kwestia szybko rozchodzących się plotek? Może zdradzało go coś w jego zachowaniu? Ciężko było jednak w to uwierzyć. Miał do czynienia głównie z ludźmi prostymi, więc nie podejrzewał ich o zbyt wielką domyślność.

Nie można im jednak było odmówić przezorności. O tej porze powinni już opuszczać swe skromne chaty i zabierać się do prac polowych, tymczasem wokół nie było widać żywej duszy. Nie dziwiło go to jednak. Bardzo często życie w miejscowościach, do których przybywał zdawało się zamierać, przynajmniej na początku. Później sytuacja się odwracała, zwłaszcza gdy proces dobiegał już końca. Wokół płonącego stosu zbierali się niemal wszyscy mieszkańcy. Widok ich twarzy radujących się, że ich przyjaciel czy sąsiad pojednał się ze Stwórcą i idzie mu na spotkanie w blasku oczyszczających płomieni radował serce każdego Inkwizytora.

Tymczasem od strony lasu silniej powiał wiatr i mężczyzna mocniej otulił się okryciem. Raz jeszcze spojrzał na stos myśląc, że zapowiada się piękne widowisko. Zawsze lubił obserwować stos płonący w wietrzny wieczór. Natychmiast jednak skarcił się w myślach napominając się, że najważniejsza jest nie jego grzeszna uciecha, a niesienie pomocy zagubionej owieczce. Callini postanowił po uporaniu się z zadaniem wyspowiadać miejscowemu proboszczowi i poprosić o surową pokutę.

Wiejski kościółek był niewielkich rozmiarów i przypominał bardziej kaplicę niż świątynię. Drewniana plebania prezentowała się znacznie okazalej. Bruno stanął u wejścia i zastukał dwa razy. Po chwili dłuższego oczekiwania dało się słyszeć kroki i skrzypnięcie zawiasów. Drzwi uchyliły się, a męski głos zapytał z wnętrza:
- Kto tam?
- Bruno Callini do księdza proboszcza.
- Ah tak... - ożywił się mężczyzna - Proszę, proszę - dodał otwierając drzwi na oścież i zapraszając gościa do środka.
Inkwizytor zlustrował gospodarza wzrokiem zanim zdążył przekroczyć próg plebanii. Około trzydziestoletni, przeciętnego wzrostu i budowy, ciemnowłosy. Nie wyglądał na sługę Kościoła.
- Księdza Proboszcza nie ma - wyjaśnił natychmiast ów osobnik. - Wyszedł przed świtaniem nieść ostatnią posługę choremu młynarzowi. Powinien lada chwila wrócić.
- Zaczekam - odparł krótko.
- Proszę wejść do izby. Podać coś do jedzenia, Panie? Może wina?
- Niech będzie wino.
- Zaraz przyniosę - rzucił mężczyzna i zniknął za drzwiami. Callini poszedł za jego radą i wszedł do sąsiedniego pokoju. Umeblowanie pomieszczenia było skromne i składało się głównie ze stołu, krzeseł i komody. Inkwizytor zajął miejsce naprzeciw drzwi i zabębnił palcami o drewniany blat. Po chwili powrócił jego rozmówca niosąc miedziany puchar i ciemną butelkę. Mężczyzna zręcznie odkorkował naczynię i nalał słuszną porcję trunku. Bruno podniósł ją do ust.
- A wy, kim właściwie jesteście? - spytał w końcu
- Jestem Markus. Pomagam proboszczowi w gospodarowaniu tu na plebanii i w kościółku.
Bruno skinął głową i wciągnął nosem winny aromat. Natychmiast się skrzywił.
- Nazywacie to winem? - zapytał nie kryjąc oburzenia
- Smakuje lepiej niż wygląda, Panie. Zapewniam - odparł Markus przepraszająco.
Inkwizytor nie wyglądał na przekonanego, jednak postanowił zaryzykować. Wypił potężny łyk i znów się skrzywił.
- Niewiele lepiej... - skwitował z wyrzutem.
- Proszę o wybaczenie. Może przyniosę inne....
- Nie trzeba. Może lepiej podaj jakieś jadło, o ile jest lepsze niż to wino.
- Tak Panie - mężczyzna pochylił się w ukłonie i wyszedł.

Callini odnosił wrażenie, że czeka nadzwyczaj długo. Każda kolejna minuta zdawała się trwać dłużej niż poprzednia. Wydawało mu się, że minęły już całe godziny, a tymczasem ani Markus ani proboszcz nie pojawili się. Chciał już wstać i sprawdzić czemu ten człowieczek tak się guzdrze w tej kuchni, jednak zdał sobie sprawę, że nie ma na to dość sił. Dopiero teraz dotarło do niego jak był zmęczony. Jego powieki zaczęły mu ciążyć, wraz z nimi cała glowa powędrowała w dół, by w reszcie oprzeć się na nierównych deskach stołu.

Obudził go strumień zimnej wody, którym chluśnięto mu w twarz. Inkwizytor z trudem łapał oddech, a mokra szmata, którą miał zakneblowane usta, wcale mu tego nie ułatwiała. W końcu podniósł wzrok i rozejrzał się. Był przywiązany do drewnianego fotela, sądząc po nieregularnych kształtach skonstruowanego naprędce specjalnie na potrzeby tej chwili. Jego ręce przywiązane były do szerokich podłokietników. Na ich końcach wywiercone były małe otwory przez które przeciągnięto konopny sznur więżąc osobno każdy z palców jego dłoni.

Przed nim stał Markus. Odrzucił na bok puste już wiadro i wpatrywał się w niego wzrokiem pozbawionym emocji. Milczał. Zupełnie jakby dawał mu czas na oswojenie się z sytuacją. Skinął głową w kierunku ściany po jego lewej stronie i Callini podążył wzrokiem za jego gestem. We wskazanym miejscu stał prowizoryczny stolik. Na nim zaś umieszczona była świeca - jedyne źródło światła w niewielkim lochu - oraz skromny zestaw narzędzi: nóż, obcęgi, młotek, kilka ufnali, siekiera. Widząc to wszystko, mężczyzna odruchowo szarpnął całym ciałem, jednak nie udało mu się choćby kiwnąć którymś z członków. W chwili, w której dotarła do niego groza sytuacji i jej niezwykłe podobieństwo do przesłuchań, które sam tyle razy prowadził, usłyszał głos Markusa.
- Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Za chwilę zadam ci jedno, tylko jedno pytanie, a następnie usunę twój knebel. Od tego momentu wszystko będzie zależało od ciebie. Albo powiesz mi wszystko co wiesz i się natychmiast rozstaniemy, albo... spędzimy tutaj trochę więcej czasu. Koniec końców i tak powiesz mi wszystko, wiesz, że tak będzie. Zrozumiałeś?
Bruno jedynie mrugnął, jego oprawca uznał to za odpowiedź twierdzącą.
- Doskonale. Teraz skup się. Gdzie jest inkwizytor nazwiskiem Alberto Gia?
Ostatnio zmieniony 2012-09-12, 22:27 przez Krakov, łącznie zmieniany 13 razy.
Kto chce, znajdzie sposób. Kto nie chce, znajdzie powód.

Awatar użytkownika
Avdima
Szlachcic
Posty:1084
Rejestracja:2009-05-24, 16:17
Lokalizacja:Łódź

Post autor: Avdima » 2012-06-26, 16:28

#2

Bruno był w bardzo trudnej sytuacji.
Śluby złożone Świętemu Oficjum zakazywały mu mówić niewtajemniczonym o inkwizycji, jako człowiek głęboko wierzący i poświęcony swojej misji, nie ważyłby się złamać danego Panu słowa.
Nawet gdyby chciał, niewiele wiedział na temat Alberto Gia. Nie miał przyjemności się z nim spotkać, jedynie słyszał o jego wiernej służbie, podobno nigdy nie zawahał się przed wymierzeniem sprawiedliwości.

Uciskający usta knebel został poluzowany, otarł się o klatkę piersiową Calliniego i osunął na jego kolana. Szmata była mokra i zimna, nieprzyjemna w dotyku, dreszcz przeszedł mu po plecach.
- Czekam na odpowiedź - chwile mijały, a rozmówca zdawał się być coraz mniej cierpliwy.
Mężczyzna podszedł do niewielkiego stolika, sięgnął po nóż i zaczął mu się uważnie przyglądać. Bruno wykorzystując chwile nieuwagi, szarpnął kończynami.
- Wyrywając się, tylko pogarszasz swoją sytuację - nawet nie odwrócił się w jego stronę, kiedy to powiedział. Bruno dostrzegł błysk na ostrzu noża, ten popapraniec najwyraźniej się z nim droczy, celowo stał tyłem, ciągle obserwował go w odbiciu.
Kiedy oprawca odłożył nóż, dało się zauważyć u niego lekkie drżenie rąk. Callini wiedział, że było to napięcie, które sam czuł przed każdą torturą. Mimo wielu lat, nie potrafił się pozbyć tego ludzkiego odruchu, nie lubił torturować, jego wyciąganie informacji było o tyle szczere, że naprawdę chciał zakończyć cierpienia swojej ofiary.
Callini obserwował dokładnie każdy ruch ręka, każde dotknięcie przedmiotów na stoliku, był coraz bardziej nerwowy, pot spływał po jego skroni. Wiedział, jak sam by zaczął, którego narzędzia by użył, gdzie zadałby pierwszą ranę.

- Zmuszasz mnie do tego - przecedził przez zęby Markus, wyraźnie poirytowany.
Chwycił za nóż i podszedł do bezbronnego inkwizytora. Przyłożył zimne ostrze do jeszcze mokrego torsu i przejechał nim aż do brzucha.
Bruno jedynie zacisnął zęby i starał się wytrzymać ten ból. Czekały go znacznie gorsze rzeczy.
Po pierwszym cięciu, było drugie, trzecie, czwarte. Oprawca znów podszedł do stolika, by podnieść obcęgi.
- Mów. Chyba wiesz, co cię inaczej czeka, prawda?
Markus uchylił kawałka koszuli, odsłaniając paskudne blizny. Callini szybko połączył dwa elementy - obcęgi i rany po nożu - czekała go bardzo nieprzyjemna tortura, jednak nadal milczał.
Żelazo zatopiło się w ranach, skóra zaczęła ciągnąć. Inkwizytor nie był w stanie wytrzymać tego w milczeniu, zawył z bólu.
- Gdzie jest Alberto Gia? - nie przestawał nawet na chwilę, ciągle kręcąc obcęgami - Gdzie jest Gia?
Nadal nic nie mówił, jedynie jęcząc w bólu.
- Gdzie jest ten cholerny inkwizytor!
Skóra trzasnęła, zrywając się od gwałtownego ruchu, Callini poczuł, że ulega słabości, ściany zaczęły wirować i w czasie gdy obcęgi ponownie zaczęły penetrować jego ciało, stracił przytomność.

Ocknął się i poczuł ból. Chciał podskoczyć, jednak spętane ręce i nogi nie pozwalały mu na bardziej swobodny ruch.
Gorące żelazo odrywało się od jego klatki piersiowej, czuć było swąd spalonej skóry. Rany zostały wypalone, jednak nie było to końcem jego cierpień.
Oprawca przyjrzał się mu, po czym podszedł do wiadra z wodą i obmył ręce.
- Czy teraz przypominasz sobie, gdzie jest Alberto Gia?
Markus wydawał się spokojniejszy, być może już triumfował, czuł że zaraz dostanie informacje, które próbuje wyciągnąć. Zdecydowanie przedwcześnie.
Sam nadal czuł mętlik, obraz z lekka wirował, jednak nadal milczał.
Sięgnął po młotek i ufnal. Podszedł szybszym krokiem do ofiary, przyłożył gwóźdź do dłoni.
- Nie sprawia mi to przyjemności, ale sam się o to prosisz. Powiedz wreszcie, gdzie jest ten inkwizytor, a wszystko się skończy.
Odpowiedziało mu milczenie. Oprawca podniósł młotek, Callini przełknął ślinę. Szpic przebił dłoń prawie na wylot, drugi cios poprawił.
Łzy popłynęły między zaciśniętymi powiekami Bruna.
- Mów!
Obuch trafił prosto w spętane palce, miażdżąc je i łamiąc. Obraz znów poczerniał.

Pierwszy powrócił ból, silny puls dochodzący z lewej dłoni. Potem był obraz, niewyraźny.
- Powiesz wreszcie, czy mam cię zabić? - ręce oprawcy opadły na podłokietniki - Chcesz, żebym podciął ci gardło?
Przez chwilę patrzyli na siebie, Bruno pół przytomny, Markus dyszał ze zdenerwowania. Zastanawiał się, czy nie będzie najlepszym rozwiązaniem, żeby przytaknąć, zakończyć męczarnie. Coś jednak nie pozwalało mu podjąć takiego kroku, sam nie wiedział, czy były to przysięgi, które złożył Oficjum, czy też bał się śmierci.
Nie zauważył, kiedy ponownie stanął przed nim Markus, trzymając w ręku siekierę.
- Jeżeli mnie bardzo ładnie poprosisz, to dobrze naostrzę ostrze - te słowa były nieco inne, nie padło pytanie o Alberta.
Callini przeżegnał się w duchu.
Ostatnio zmieniony 2012-06-26, 21:13 przez Avdima, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
Gambit
Mieszczanin
Posty:779
Rejestracja:2009-03-04, 21:37
Lokalizacja:Wrocław

Post autor: Gambit » 2012-06-26, 20:56

#3


Marcus wyszedł zmęczony z pokoju, w którym przywiązany siedział nieprzytomny inkwizytor. Nalał sobie słabego wina do kubka i usiadł ciężko na krześle. Popijając próbował uporządkować całą wiedzę jaką posiadał.

Callini powinien wiedzieć gdzie jest Alberto Gia. Ale dlaczego? Markus westchnął ciężko i dolał trochę cierpkiego alkoholu do kubka. Powinien to wiedzieć bo jest inkwizytorem, a ci przeważnie wiedzą, gdzie znajdują się ich koledzy i czym się zajmują. Pokręcił głową jakby zaprzeczał niewidzialnemu rozmówcy i uśmiechnął się (a raczej skrzywił usta w wieloznaczny grymas). To oczywiste, że nie wiedzą. Raporty składa się w siedzibach Oficjum. Czarna armia raczej nie zrzeszała plotkarzy i gaduł. Jedynie w dokumentach i meldunkach inkwizytorzy musieli informować dokąd się udają i dlaczego. A często po prostu się gdzieś zjawiali, bo obowiązki zmuszały ich do zmieniania planów. Przynajmniej tak było, dopóki nie porzucił kariery żołnierza Boga.

Rozmyślał. Bawiąc się kubkiem uronił kilka kropel wina, które starł rękawem. Callini. Znał to nazwisko, próbował sobie przypomnieć skąd. Inkwizytor jęknął przeciągle z drugiego pokoju. Marcus dopił wino i skierował się w stronę swojej ofiary

- Callini, Callini – wymamrotał pod nosem i stanął zdumiony. Oczywiście, że znał to nazwisko, jak każdy kto pobierał nauki w siedzibie Świętego Oficjum. Rodzina bez żadnych ambicji politycznych, bez wielkiego majątku, a jednak nieustannie zasilająca szeregi czarnej armii. Strach ścisnął Marcusowi gardło. Callinich jest wielu. Jeśli dowiedzą się, co się stało z ich krewniakiem to będą żądać winnych. Odetchnął powoli. To oznaczało, że po przesłuchaniu trzeba będzie dać im jakiegokolwiek winnego.

To brzmiało jak zaczątek pewnego planu.

Po chwili wrócił do poprzedniej myśli. Wskazano mu Calliniego, jako personę posiadającą potrzebną wiedzę. Wskazano mu dokładnie tego człowieka, którego miał na krześle, a który właśnie połykał własne łzy. Zrobił wszystko co mógł, żeby dowiedzieć się czegoś o Albercie Gia. Nie uzyskał nic, czego by wcześniej nie wiedział. Może ktoś się pomylił? Może jest inny Bruno Callini? Albo nawet ktoś o podobnie brzmiącym imieniu a tym samym nazwisku?

Potrzebował czegokolwiek, żeby spisać meldunek dla swoich przełożonych.

Bruno rzucił się w więzach, kiedy zauważył stojącego przy nim Marcusa.

- Spokojnie, nie będę się powtarzał – odsunął siekierę poza zasięg wzroku Calliniego. - Ale wiesz, że każda nowa rana, nawet złamania, dają nowe ciekawe możliwości. – Marcus spojrzał na stół i przez chwilę z zastanowieniem wybierał nowe narzędzie. Po chwili zdecydował się na hak. Spojrzał w górę i z zadowoleniem stwierdził, że nad inkwizytorem znajduje się belka, przez którą spokojnie będzie można przerzucić linę. – Chyba nie muszę ci tłumaczyć jak się z tego korzysta. Zanim jednak przejdziemy do czynów zadam ci inne pytanie niż dotychczas i tym razem spodziewam się wyczerpujących… zeznań. Opowiedz mi o swoich krewniakach w inkwizycji.
Ostatnio zmieniony 2012-06-26, 21:06 przez Gambit, łącznie zmieniany 3 razy.

Awatar użytkownika
TomekVT9
Wędrowiec
Posty:97
Rejestracja:2011-04-04, 16:12
Lokalizacja:Lodz

Post autor: TomekVT9 » 2012-07-01, 16:05

Ralph z ukrycia obserwował zbliżającego się do wioski Inkwizytora. Tak jak wszyscy obawiał się spotkania z przedstawicielem Świętej Inkwizycji, ale ukryty za stertą desek czuł się bezpieczny. Wiedział, że jest niewidoczny od strony drogi, zwłaszcza, że słońce miał za plecami. Nawet gdyby przybysz spojrzał w jego stronę, blask promieni słonecznych oślepiłby go w wystarczającym stopniu, żeby uniemożliwić uważną obserwację. Tak, nie miał się czego obawiać. Przyjrzał się uważnie wędrowcowi. Nie dostrzegł żadnych insygniów pełnionego przezeń urzędu. Również szata nie wyróżniała go spośród innych podróżnych, którzy od czasu do czasu odwiedzali Panetto. Jednak w wiosce spodziewano się przybycia Inkwizytora i Ralph nie miał wątpliwości kto przed nim stoi. Było coś w jego postawie, w jego ruchach, co nie pozwałało wątpić, że oto przybył ktoś wyjątkowy. To jak patrzył na pal wbity niedaleko miejsca w którym stał, błysk w jego oku sugerował, że już nie może się doczekać nadchodzącej kaźni.
Ralph widział, jak przybysz podchodzi do plebanii a po chwili w niej znika. Dłuższą chwilę zastanawiał się co robić dalej. Wrodzona ciekawość czternastolatka ciągnęła go w stronę drewnianej chaty. Matka zawsze ostrzegała go, że kiedyś przez swoje wścibstwo wpadnie w poważne tarapaty, ale on nigdy nie przejmował się zbytnio gderaniem matki. Nie mógł zrobić nic innego jak podążyć za swoją naturą. Ostrożnie zbliżył się do domostwa. Z wnętrza nie dochodziły żadne odgłosy, nie było słychać żadnych rozmów. Zajrzał przez niewielki okno, ale nie dostrzegł nikogo. Obszedł dom dookoła, zajrzał we wszystkie okna, ale nigdzie nie było żywej duszy.
- Dziwne – pomyślał – przecież musi gdzieś tam być.
Właśnie miał obejść dom jeszcze raz, gdy usłyszał przytłumiony krzyk. Ralph wzdrygnął się na ten dźwięk. Instynkt samozachowawczy nakazywał natychmiastową ucieczkę. Powstrzymał się jednak.
- To się robi coraz bardziej ciekawe – szepnął do siebie – obym tylko tego nie żałował.
W zachodniej ścianie zauważył tuż nad ziemią malutkie okienko. Przykucnął przy nim i zajrzał do środka. W niewielkim pomieszczeniu było dość ciemno, ale można było wyróżnić poszczególne kształty. Dostrzegł stół i krzesło, na którym siedziała jakaś postać. – Czy to nie jest czasem Inkwizytor? – pomyślał Ralph – Czemu zatem siedzi w ciemnej piwnicy? I kto tak krzyczał?
Po chwili oczy przyzwyczaiły mu się nieco do półmroku panującego we wnętrzu i zaczął dostrzegać rozmaite szczegóły. Na stole leżały dziwne narzędzia. Dostrzegł też ciemne plamy na klepisku. Przyjrzał się jeszcze raz postaci siedzącej na krześle. Była przywiązana! W zarysie jej sylwetki rozpoznał przybysza.
- Co się tam do cholery dzieje? – rozważał chłopak – Kto śmiałby związać bożego sługę?
Wtem usłyszał, że ktoś otwiera drzwi wejściowe do plebanii. Chłopak aż podskoczył ze strachu. Dobrze, że wejście było umieszczone w południowej ścianie chaty. Stąpając uważnie, żeby nie nadepnąć na jakąś suchą gałązkę lub nie kopnąć kamyków, podszedł do narożnika chaty i powoli wyjrzał zza rogu. Jakiś mężczyzna oddalał się śpiesznym krokiem w stronę drogi.
Ralph obserwował go krótką chwilę, po czym skoczył do drzwi, szarpnął za klamkę i wpadł do środka.
- Co ja robię do diabła? – warknął sam na siebie po cichu. – A co jeśli jest tu ktoś jeszcze?
Głos rozsądku nie był jednak w stanie zawrócić go już z raz obranej drogi działania. Rozejrzał się po izbie. Nie znalazł w niej nic nadzwyczajnego. Był tu już przedtem, gdy matka wysłała go po księdza w dniu w którym umarł jego ojciec. To było niecały rok temu i miał wrażenie, że od tamtego momentu nic się tu nie zmieniło. Tak jak wtedy zauważył drzwi w głębi pokoju. Podszedł do nich szybkim krokiem i delikatnie uchylił. Cisza, żadnego ruchu. Otworzył szerzej przejście i wszedł do króciutkiego korytarzyka. Były tu jeszcze dwoje drzwi. Jedne były lekko uchylone i prowadziły do sypialni proboszcza. Drugie były zamknięte na zasuwę.
- Na pewno prowadzą do piwnicy – pomyślał i odsunął zasuwę.
Rzeczywiście, za drzwiami były ciasne schody prowadzące w dół. Z szybko bijącym sercem Ralph zszedł na sam dół i przeszedł do sporego pomieszczenia w którym przechowywane były różne zapasy, w tym kilka beczek wina. Stało tam też krzesło i stolik. Na stoliku zauważył dzban z winem i blaszany kielich. Ralph uświadomił sobie , że straszliwie zaschło mu w ustach. Zwalczył jednak w sobie chęć łyknięcia z kielicha. Nie było czasu na opijanie się winem. Przed nim były jeszcze jedne drzwi na zasuwę, a za nimi za pewne znajdowało się pomieszczenie które obserwował z zewnątrz. Odsunął zasuwę i otworzył drzwi. Po krótkiej chwili, gdy jego oczy zaadoptowały się do znikomego światła świecy, zdał sobie sprawę, że miał rację. We wszystkim miał rację. To było pomieszczenie, które widział przez okienko. To był Inkwizytor przywiązany do krzesła. Co więcej, miał na sobie niewątpliwe ślady tortur.
- Nie, to niemożliwe. Nikt nie ośmielił by się torturować sługi Kościoła. Nikt by nawet nie pomyślał, że można podnieść rękę na członka Świętego Oficjum!
Chłopak podszedł bliżej. Nie było wątpliwości, mężczyzna siedzący na krześle był cały pokryty krwią. Nie dawał żadnych oznak życia. Chłopak przysuną ucho tuż przed usta zmaltretowanej postaci. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że wyczuł lekki podmuch.
- Jeszcze żyje! – zdumiał się chłopak – Muszę go jakoś ocucić.
Jednak, mimo potrząsania i klepania po twarzy, siedzący nie odzyskiwał przytomności.
- Jestem tu już stanowczo za długo, oprawca może w każdej chwili wrócić. Myśl, albo uciekaj! – popędzał sam siebie.
Wtem dostrzegł w rogu izby wiadro. Było pełne wody. Bez zastanowienia złapał za uchwyt i chlusnął wodą w twarz Inkwizytora. Zadziałało! Tamten zaczął się krztusić i pluć wodą. Chłopak niezwłocznie chwycił nóż ze stołu i poprzecinał więzy duchownego. Gdy przeciął ostatni sznur obwiązany w jego talii, musiał przytrzymać zsuwające się z krzesła ciało. Z największym trudem wepchnął je z powrotem na krzesło.
- Wasza Eminencjo! Słyszycie mnie? Musimy stąd uciekać. On może w każdej chwili wrócić!
- Ekh… khe,.. – kaszlnął Inkwizytor – Wina. Muszę się napić.

Forvald
Arystokrata
Posty:1863
Rejestracja:2008-06-14, 01:58
Lokalizacja:Łódź

Post autor: Forvald » 2012-07-05, 01:21

Odkaszlnął jeszcze parę razy plując krwią, po czym nie bez trudności i pomocy chłopaka – wszak w zmiażdżonych dłoniach kielicha by nie utrzymał – upił trochę wina.
- Posłuchaj – mówił Bruno nie bez trudności – jak będą mnie szukali powiesz co się stało...powiesz że pytano o ojca Gia...o Callinich...-
- Pomogę...-
- Nie – przerwał mu inkwizytor.- mnie już nie pomożesz, a sam postradasz życie...-
Ralph był jednak uparty, i starając się uważać na rany kapłana wpół wyprowadził, wpół go wyniósł najpierw z piwnicy, a potem przez cały korytarzyk aż do głównej izby. Przez całą drogę wysłuchiwał wpierw nawoływań do ucieczki, później coraz bardziej bez-składnego bełkotu, wszystko okraszone jękami i krwawym kaszlem. Ale był blisko, kilka kroków do drzwi, potem do najbliższej chaty, tam już będzie bezpiecznie...
Teraz już nie mogło się nie udać...


* * *

Płomień świeczki zatańczył po raz ostatni i zgasł.
- A więc Callini nie żyje.- powiedział do siebie wysoki, szpakowaty mężczyzna. Odmówił modlitwę za zmarłych, przeżegnał się po czym wstał poprawiając mnisią szatę. Zaczął chodzić wzdłuż długiej na czternaście kroków sali, o której istnieniu wiedziało niewielu współbraci z opactwa, a wierni wręcz nigdy nie powinni się o niej dowiedzieć.
Walka z herezją, wiedźmami i czarownikami nigdy nie była łatwa, dlatego Watykan dozwolił, w wąskim gronie wtajemniczonych, na korzystanie ze czarostwa zamkniętego w formie modlitw lub katolickich obrzędów. I taka rzecz się tutaj odbywała. Płonęły dziesiątki świec reprezentujących życie inkwizytorów i egzorcystów i hierarchów z całego regionu. Z zachowania świeczki można było odczytać wiele rzeczy, jak choroby, tortury, wpływ czarów, i oczywiście zgon. I choć mogły by się taki informacje wydawać mało znaczące, mądrze użyte nie raz stanowiły o porażce lub sukcesie całych przedsięwzięć.
Westchnął, usiadł i spisał raport, choć rękę miał bardziej przywykłą do miecza niż pióra. Świeżo zapisany arkusz spalił w płomieniu stojącej na środku izby gromnicy. Zaczął szeptać modlitwę, a z każdym wersem nad płomieniem rysował się coraz wyraźniej gołąbek z dymu.
- Amen.- zakończył kształtowanie posłańca. Był to najszybszy sposób przekazywania informacji, a zarazem najpewniejszy, choć liczba osób z niego korzystających była ograniczona.
Na szczęście w siedzibie Oficjum będzie komu odczytać wiadomość. A w jaki sposób zostanie ona wykorzystana to już nie był jego problem.
Zastanawiał się jedynie czy może to mieć coś wspólnego ze zdarzeniem w opactwie Huakal, tragedii w Feroes, czy niewyjaśnionym zniknięciem ojca Alberto Gii, który w przeciwieństwie do Calliniego należał do wtajemniczonych. Był pewien że jeśli tak dalej pójdzie to ktoś w końcu rozwiązanie całej tej sprawy zrzuci na jego barki.
A on był na to za stary, stanowczo za stary...


* * *

Awatar użytkownika
Poulsen
Osadnik
Posty:317
Rejestracja:2010-02-24, 12:52
Lokalizacja:Łódź

Post autor: Poulsen » 2012-07-10, 15:24

#6

Do drzwi pozostało mu zaledwie kilka kroków, kiedy Ralph poczuł, że podtrzymywany przez niego inkwizytor oklapł i zmiękł, jak szmaciana kukła, ciągnąc chłopaka ku podłodze. Z trudem utrzymawszy równowagę, Ralph ostrożnie opuścił duchownego na podłogę i pochylił się nad nim.

- Panie? Co wam jest? Odezwijcie się!

Jednak ranny mężczyzna nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Chłopak ponownie przyłożył ucho do jego ust.

Inkwizytor nie oddychał.

Ralph poczuł, jak ogarnia go panika. Zamarł, nie wiedząc, co zrobić. Wybiec na zewnątrz i wołać o pomoc? Zostać i pilnować ciała, mając nadzieję, że zanim wróci oprawca znajdzie go jakaś dobra dusza? Z zgrozą zdał sobie sprawę, że jego ręce i ubranie pokryte były krwią inkwizytora. Jak to wytłumaczy mieszkańcom wioski? Co jeśli...

Tok jego myśli został przerwany przez odgłos otwierających się za jego plecami drzwi. Odwrócił się szybko i otworzył usta, zamierzając wołać o pomoc. Słowa jednak utkwiły mu w gardle, kiedy zobaczył, że w drzwiach stoi ten sam mężczyzna, którego widział wcześniej opuszczającego plebanię.

- O proszę, problem sam się rozwiązał. Dobry Bóg wysłuchał moich modlitw – uśmiechnął się Marcus. Zrobiwszy trzy szybkie kroki w przód, zdzielił sparaliżowanego ze strachu chłopaka przez głowę, pozbawiając go przytomności.

***

Obudził go kopniak w brzuch. Kaszląc, Ralph zwinął się w kłębek. Czuł, że leży na podłodze, z rękoma związanymi za plecami. W ustach wyczuwał żelazisty smak krwi, w uszach mu dzwoniło jak wtedy, kiedy za młodu został kopnięty w głowę przez muła. Odważył się otworzyć oczy, pewny, że zobaczy nad sobą owego ciemnowłosego mężczyznę, bezbożnika, który podniósł rękę na sługę Kościoła.

Zdumiał się bardzo, kiedy zobaczył nad sobą gwardzistę z pobliskiego zamku. Żołdak, cuchnący cebulą i słoniną, kopnął go jeszcze raz, dla pewności, po czym uniósł go na nogi, chwyciwszy za włosy. Ralph jęknął z bólu, choć bardzo mu to utrudniał wciśnięty w usta knebel.

Gwardzista pchnął go w kierunku schodów, a chłopak zdał sobie sprawę, że został przeniesiony do piwnicy pod plebanią. Na stole wciąż leżały narzędzia tortur, plamy krwi czerniały na klepisku. Zataczając się, tak z bólu, jak i ze strachu, Ralph zaczął wchodzić po schodach, bez przerwy poszturchiwany przez cuchnącego słoniną żołdaka. Kiedy dotarł do korytarzyka na górze, z izby przed nim dobiegły go głosy.

- ...diabeł to, panie, diabeł wcielony! Opętany przez Baala i Belzebuba jednako! Widzicie panie, przyjechałem odwiedzić mego znajomka, czcigodnego księdza Albertyna, proboszcza tej zacnej parafii. Zapukałem, jak obyczaj każe, ale nikt nie otwierał... aż tu nagle słyszę ze środka straszliwy wrzask, stłumiony ale wyraźny...

Ralph ze zdumieniem rozpoznał głos zabójcy inkwizytora, zmieniony nie do poznania. Poprzednio silny i pewny siebie, teraz pełen był strachu, lizusowskiej pokory i świętego oburzenia.

- Obawiając się najgorszego wszedłem więc do środka, ale izba była pusta. – usłyszał Ralph przez drzwi - Poszedłem więc do pokoju mego znajomka proboszcza, i tam ukazał się mym oczom straszliwy widok... ojciec Albertyn leżał na wznak na posłaniu, z poderżniętym gardłem i krucyfiksem wbitym w oczodół! Poczułem w powietrzu zapach siarki, bo iście diabelski był to uczynek. Wzywając imienia świętych Piotra i Pawła wyszedłem, nie mogąc znieść widoku...

- Składniej, chamie! – warknął władczy głos – gadaj, cóżeś zobaczył w piwnicy?

- Wybaczcie panie, ale wciąż się we mnie dusza trzęsie na samą myśl... w piwnicy, cuchnącej siarką i saletrą niby przedsionek piekieł, zobaczyłem owego opętanego zbrodniarza, jak narzędziami okrutnymi męczył czcigodnego inkwizytora! Natchniony przez Ducha Świętego wyciągnąłem zza poły krucyfiks, który zawsze noszę przy sobie, jak każdy prawdziwy chrześcijanin, i z imieniem Najświętszej Panienki na ustach rzuciłem się na owego demona... Z bożą pomocą udało mi się go obezwładnić, lecz nie zdołałem ocalić sługi Świętego Oficjum...

Żołdak ponownie pchnął Ralpha, otwierając nim przymknięte drzwi do głównej izby. Wewnątrz znajdowało się kilku innych gwardzistów, w tym jeden odziany i uzbrojony bogaciej niż reszta, zapewne dowódca, oraz chudy jak szczapa dominikanin, uważnie słuchający wszystkiego, co mówił przygarbiony pokornie ciemnowłosy mężczyzna.

- A oto i zbrodzień! Syn diabła i czarownicy! – zakrzyknął ciemnowłosy – Nie wyciągajcie mu knebla, bo rzuci na was urok!...

- Wystarczy, bracie. – rzekł dominikanin – twoje uczynki nie pozostaną bez nagrody. Wiadomo powszechnie, że Zły czyha nieustannie na sługi boże, a zwłaszcza na członków Świętego Oficjum. Odejdź, diablim pobratymcem zajmie się teraz Kościół i ramię świeckie.

Mężczyzna skłonił się służalczo i ruszył w kierunku drzwi. Te jednak otworzyły się, nim zrobił dwa kroki, ukazując czterech dobrze uzbrojonych żołnierzy, którzy szybko i z widoczną wprawą zajęli miejsca po obu stronach wejścia, stając na baczność. Na zewnątrz widać było krzątaninę, żołnierzy, konie, zaprzęgnięte zapewne do powozu lub karety, o splecionych grzywach i bogatych rzędach.

Do izby wkroczyła bogato odziana niewiasta, w sile wieku, o szlachetnych rysach twarzy i władczym spojrzeniu. Wszyscy obecni spuścili wzrok i pokłonili się nisko, nawet wychudzony dominikanin. Ralph, mimo więzów, uczynił to samo. Wiedział, kim była niewiasta, mimo, iż nigdy wcześniej jej nie widział.

Anna Abatemarco, pani na zamku Castello di Colomba, rodzona siostra kardynała Vincenza Abatemarco, kobieta, z którą liczono się nawet w Stolicy Apostolskiej, zatrzymała się i spojrzała na dominikanina. Choć wydawało się to niemożliwym bez utraty równowagi, klecha skłonił się jeszcze niżej.

- Ojcze Bernardzie – powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu – zechcesz mi wyjaśnić, co tu się do ciężkiej cholery dzieje?
Ostatnio zmieniony 2012-07-10, 15:29 przez Poulsen, łącznie zmieniany 1 raz.
Chicken is delicious because it is without sin.

Awatar użytkownika
Rincewind1
Szlachcic
Posty:1318
Rejestracja:2008-09-28, 14:46
Lokalizacja:Piekarnia
Kontakt:

Post autor: Rincewind1 » 2012-08-01, 06:49

- Wrzućcie go do lochu. Dopilnujcie by miał jedzenie i wodę.

Gwardziści skłonili się, po czym jeden z nich brutalnym szarpnięciem podniósł Ralpha z kolan. W eskorcie czterech ciężkozbrojnych i trzęsąc się ze strachu, Ralph opuścił sale tronową zamku Colomba, gdzie koniec końców przeniesiono przesłuchanie. Tłuszcza wieśniacza groziła lińczem młodemu Ralphowi, a choć księżną mało obchodził los chłopca, wiedziała, że jeżeli był winien morderstwa, to Inkwizycja chciałaby rozliczyć się z nim osobiście.

Księżna Abatemarco westchnęła, opierając łokieć o bogato zdobiony podłokietnik swego tronu. Choć ostatni z królów Południowej Italii przekazał koronę Świętemu Cesarstwu prawie 600 lat temu, tron w zamku Coloba był tradycyjnie zwany Tronem Królów - i trzeba przyznać, zasługiwał na to miano, gdyż w pogodne dni tron wypełniał salę blaskiem klejnotów szlachetnych i złota. Ród Abatemarco dumny był z posiadaniu zamku, który dawniej należał do królów Włoch.
- Wygląda na to, że o ile chce się ten stan utrzymać, będzie trzeba podjąć parę trudnych decyzji. Ukochany książę Sycylii pożre mnie żywcem, jeśli uda mu się udowodnić, że nie znalazłam mordercy inkwizytora zakatowanego w moich włościach . - pomyślała ponur księżna, spoglądając na portrety jej szlachetnych przodków, wywieszone na ścianach sali tronowej.

Z zamyśleń wyrwał ją głos ojca Bernarda - jej spowiednika, doradcę w sprawach wiary oraz szpiega Kościoła.
- Wygląda na to, że chłopak rzeczywiście może mówić prawdę. Ale z drugiej strony pół wioski widziało go jak niósł zakrwawione zwłoki ojca Calliniego. Na wszelki wypadek, radziłbym potrzymać go w lochu.. w towarzystwie tego, który go tutaj przyprowadził, preferowalnie rzecz ujmując.
Księżna skinęła głową.
- Dobrze. Straże, pojmijcie tego człowieka, który przyprowadził tutaj chłopaka. Tylko dyskretnie, nie alarmujcie reszty wieśniaków na dziedzińcu co do naszych intencji. Ty zaś, ojcze Bernardzie, napisz pismo do biskupa Tarliniego. O ile pamiętam, wuj zabitego tutaj, Agapito Callini, gości akurat u niego. O ile nie zmienił się za bardzo odkąd był na dworze mego brata, powinien doskonal nadawać się, by rozplątać nasz węzeł gordyjski, jako człowiek spokojny i logiczny w działaniu. Ty zaś, Marco, - księżna odwróciła się w stronę niskiego, szpakowatego mężczyzny, stojącego w kącie sali tronowej i zdającego się przyglądać ze znudzeniem portretom - spróbuj wybadać, czy ostatnio nie zaginęli acyś inni Inkwizytorowie. Coś mi mówi-
Księżna zamilkła gdy zgromadzeni w sali tronowej usłyszeli nagle wrzaski bólu i paniki, dochodzące z dziedzińca.


Ujrzawszy czterech gwardzistów idących w jego stronę, Marcus nie tracił czasu na szukanie wymówek. Pozwolił działać treningowi. Odwrócił się powoli, udając że niczego nie widzi, w stronę stojącej obok niego dziewczyny, jednocześnie kładąc ręce na rękojeścachi puginałów, skrzętnie ukrytych pod płaszczem. W momencie gdy ciężka stalowa rękawica opadła na jego ramie, jednym ruchem wyciągnął broń i pchnął, nie odwracając się nawet. Następnie skoczył w bok, unikając ciosu miecza drugiego ze strażników, po czym pchnął dziewczynę na trzeciego. Marcus odbił cięcie czwartego strażnika, następnie zaś złapał jego rękę i pchnął w nią sztyletem, zasłaniając się nieszczęśnikiem przed ciosami jego kolegów.
Podczas gdy dziedziniec wypełniał się wrzaskami spanikowanych wieśniaków, oraz jękiem bólu konającego zbrojnego, Marcus pchnął strażnika na jednego z dwójki jego kolegów którzy wciąż stali, złapał upuszczony miecz, po czym zaczął biec w stronę upatrzonej wcześniej stodoły, cięciem w szyję usunął sobie z drogi kolejnego gwardzistę. Nie zwracając już uwagi na ostatniego ze zbrojnych, Marcus szybko wbiegł do wypełnionego sianem budynku, prawie nie dotykając schodków drabiny wskoczył na strych stodoły, kopnął drabinę prosto na gwardzistę który akurat do niej podbiegł, po czym kilkoma cięciami wyrąbał sobie dziurę w słomiany dachu na tyle dużą, aby przez nią przeskoczyć.

Wybiegłszy na mury zamku, nogi Marcusa już szykowały się do skoku, gdy nagle ostre szarpnięcie rzuciło go o blanki. Straszliwy ból promieniował z okolicy jego piersi. Czując jakby każda sekunda, każdy najmniejszy ruch ciągnął się przez resztę jego życia, Marcus spojrzał powoli w dół. Grot bełtu wystający z jego klatki piersiowej dostarczył dowodów, iż w istocie były to ostatnie sekundy jego życia. Opierając głowę o zimne kamienie blank, Marcus zacharczał ponuro do siebie.
- Prawie się udało.
Ostatnio zmieniony 2012-08-01, 06:52 przez Rincewind1, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek

Awatar użytkownika
Gambit
Mieszczanin
Posty:779
Rejestracja:2009-03-04, 21:37
Lokalizacja:Wrocław

Post autor: Gambit » 2012-08-23, 15:23

- Ralph, Ralph… – w pustej, ciemnej celi cicho wypowiadane słowa brzmiały jak modlitwa, jednak trzymały młodego chłopca przy zdrowych zmysłach. Czuł że dzieje się z nim coś niedobrego. Nie był chory, jednak cały czas czuł paniczny strach, który rozbijał każdą jego myśl. – Ralph, cóżeś uczynił… Ralph.

Przytłumione kroki zza drzwi niosły nadzieję, że może ktoś otworzy drzwi i wpuści trochę światła. Im głośniej brzmiały i były wyraźne tym bardziej był pewien, że za chwilę usłyszy zgrzyt klucza w zamku. Za każdym razem spotykał go ten sam zawód, a rytm oddalał się, zostawiając chłopaka ponownie w ciszy.

- Ralph, Ralph, - powtarzał cicho – Ral…

Coś się zmieniło w powietrzu. W nieprzeniknionym mroku celi bardziej dało wyczuć się kształt osoby kucającej przed nim, niż ją zobaczyć. Jej ruch jednak był już bardzo wyraźny, to nie było złudzenie. Chłopak chciał krzyknąć, lecz gardło zacisnęło mu się nagle i jedynie zdołał ledwo zadyszeć. Postać dotknęła czoła chłopaka lodowatą dłonią. Nacisnęła mocniej. Po chwili włożyła w to jeszcze trochę siły.

Kiedy ręka zaczęła zanurzać się w ciele chłopca coś się w nim poruszyło, coś co go przerażało i doprowadzało do paniki. Krzyk wydawał się odległą możliwością, Ralph chciał uciec. Już wyrywał się z ciała, w którym zamieszkało coś przerażającego, lecz lodowata dłoń go powstrzymała.

- Nie wezmę go za ciebie, Callini. – kobiecy głos brzmiał delikatnie, lecz mimo to wydał się bardzo nieprzyjemny. Ralph czuł jak dłoń zatopiona w jego nieprzytomnym ciele poruszyła lodowatymi palcami. Nagle usta chłopca poruszyły się mówiąc tym samym zduszonym głosem.

- Pieczęć…

- Mnie nie obchodzą wasze sztuczki, Brunonie, nie będziecie więcej mnie zwodzić. Nie wiesz, że jak po coś sięgnę ręką to tylko w jednym celu?

- Pieczęć Ocha…

Ralph poczuł swym ciałem rytm zdążających ku drzwiom kroków. Nadzieja znów rozpaliła jego umysł. Usłyszał jeszcze cicho wypowiedziane słowa:

- Ona spali twoją duszę Brunonie Callini. Czuję ją i wiem, że cię spali i tego chłopaka też. Ostatni raz proponuję, chodź ze mną! – cichy śmiech, zupełnie nie pasujący do młodego chłopaka był jedyną odpowiedzią. – Twoja misja nie jest tego warta, ale niech będzie jak chcesz!

Brutalne wepchnięcie w ciało było koszmarnym przeżyciem, zupełnie jakby przeciskał się przez małą szparę w murze grubości strzały.

Gdy drzwi się otworzyły rozjaśniając celę, ukazała wchodzącemu inkwizytorowi postać młodego, śmiertelnie bladego chłopca z siwymi włosami. Na policzkach wyżłobione w brudzie były strużki łez.

- Ralph, Ralph – brzmiało jak mantra. – Och, coś ty zrobił Ralph.

Gdzieś w głębi jego umysłu coś się poruszyło. Chłopak zaskomlał żałośnie i skrył twarz w dłoniach.

***

Gdzieś daleko, w mało znanej miejscowości, pewien alchemik obudził się ze snu. Ziewnął, szeroko otwierając usta, i wzdrygnął się czując kwaśny odór swojego oddechu. Sięgnął po kilka liści mięty rosnącej w donicy przy barłogu i zaczął je rzuć. Był późny wieczór, wkrótce powinni przybyć oczekiwani przez niego goście. Kiedy wyszedł do głównej izby jego oczy ucieszył panujący porządek. Jego służka jak zwykle posprzątała wszystko w ciągu dnia i wyszła aby zdążyć do domu przed zmrokiem. Był z niej zadowolony, nie musiał poświęcać czasu i uwagi na tak banalne kwestie jak kurze i brudne talerze. Nad ogniem wisiał kociołek z jakąś potrawą. Zaciekawiony zerknął i posmakował, gulasz z kaszą! Idealnie by podjąć gości po długiej podróży. Alchemik powoli zaczął doprowadzać się do porządku, przed posrebrzanym kawałkiem szkła ogolił się z nadmiaru zarostu, w misce letniej wody obmył twarz i dłonie, następnie ubrał się w wygodne, eleganckie ubranie, które nabył parę lat temu by nie musieć witać gości w stroju podróżnym bądź samej bieliźnie, jak zwykł się nosić u siebie. Ledwie skończył od drzwi dobiegło pukanie.

Gdy otworzył ukazali mu się dwaj młodzi mężczyźni w wieku około dwudziestu lat. Jeden wystąpił naprzód i zlustrował szybkim wzrokiem całe pomieszczenie. W końcu jego oczy zatrzymały się na Alchemiku, a ten spojrzał ze zdziwieniem na młodzieńca.

- Mistrzu Konradzie, korespondowaliśmy ze sobą. Nazywają mnie Alberto Gia, a to mój podopieczny, przyjaciel i ochroniarz, Bernard Callini.
Ostatnio zmieniony 2012-08-24, 09:28 przez Gambit, łącznie zmieniany 1 raz.

ODPOWIEDZ